Często w czasie wakacji jem przepyszne ryby, różnie przyrządzone.
Postanowiłam nauczyć się robić je w domu, w wersji pieczonej, bo po smażeniu, pomimo wyciągu, mieszkanie śmierdzi mi przed dwa dni co najmniej. Szukałam tylko dobrego źródła, wydawało mi się, że znalazłam.
Kupiłam rybę w piątek. Ze specjalnego miejsca, miała być super świeża, łowiona w miarę czystej wodzie, wiadomo gdzie i przez kogo. Miałam z niej zrobić pasztet - pierwszy raz w życiu. W domu otworzyłam, śmierdziała trochę i miała dużo ości. Ale mnie "prawie vege":) one często śmierdzą. Więc umyłam, obłożyłam ziołami, poddusiłam na patelni i śmierdziała jeszcze gorzej. Owinęłam w dwie reklamówki, wywaliłam do kosza. Śmierdziało nadal. Pomogło dopiero wyniesienie jej do śmietnika zewnętrznego, zwanego tutaj altanką. Zraziłam się, jem tylko te ryby, które ktoś dla mnie zrobi.
I teraz głównie warzywa, w różnej postaci mam w domu. Będzie bardzo sałatkowy weekend. Prawie WO.
Sobota: 10 km rower, godzina TBC + godzina sztang, wyjątkowo ciężko, bo jest nowa choreografia, trudniejsza no i moje zakwasy jeszcze trochę się trzymały.
Niedziela: 30 km rower, na zakupy (bardzo udane zresztą) i z powrotem, bo dwugodzinny trening, na który się szykowałam, wykreślony z wakacyjnego grafiku. Tak, sprawdziłam na stronie klubu czy jest, nie, nie wpadłam zziajana do klubu i dopiero tam się dowiedziałam
.